Informacje

avatar

visvis
z miasta Dąbrowa Górnicza
2247.22 km wszystkie kilometry
636.68 km (28.33%) w terenie
5d 16h 53m czas na rowerze
16.42 km/h avg

Kategorie

Góry bliższe i dalsze.8 Hiszpania.43 Jura.8 o wszystkim i o niczym.10 okolice domu bliższe i dalsze.52

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

Moje rowery

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy visvis.bikestats.pl

Zdjęcia



Archiwum

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2010

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk

Ruszamy w głąb lądu!

Wtorek, 24 sierpnia 2010 | dodano:25.08.2010 | linkuj | komentarze(1)
Kategoria Hiszpania, okolice domu bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Wspominałem ostatnio o mieszaniu się dni i nocy. Dzisiaj przykład jak się to kończy... Wczoraj wieczorem nasza ekipa się rozdzieliła: Agata i Adam po almedińskim deserze wrócili do domu, a my kontynuowaliśmy nocne Polaków rozmowy. Udało nam się je skończyć jakoś po 3 i tak właśnie ściągnęliśmy do mieszkania.

Z racji tego, że rano planowaliśmy z Agatą i Adamem wyruszyć w świat nastawiłem budzik na 10... Moi kompani wyruszyli zdecydowanie wcześniej, ponieważ oni wybrali autobus po godzinie 7, ja autobus miałem JAKOŚ/OK 11.30, ale o której dokładnie – nikt nie wiedział... Ba! Wybiegając z domu w kierunku przystanku uświadomiłem sobie, że ja nawet do końca nie znam nazwy miasta, do którego mam się dostać... Kadeks, Kydiks czy jakoś tak... wskazówką okazał się poziomy znak drogowy ze strzałką i napisem Cadiz! Chyba chodziło o tą nazwę. Nawet autobus do miasta o tej nazwie odjeżdżał ok 11.30 czyli o 11.25 (przynajmniej tak było w rozkładzie, co wcale nie jest obligiem jeśli chodzi o odjazd)

Kupiłem bilet, wsiadłem i ruszyłem w pierwszą samotną podróż w obcym kraju :) Trochę niewyspany z plecakiem pakowanym oczywiście rano (wiem Mamuś, że śledzisz bloga, więc specjalnie dla Ciebie – wiem, mogłem wstać 10 minut wcześniej... :) siedziałem i podziwiałem andaluzyjskie widoki za oknem autobusu. Cały czas towarzyszyła mi też pewna niepewność – czy to na pewno chodzi o to miasto. Po mniej więcej pół godziny jazdy w sumie już pogodziłem się ze świadomością, że być może moja wycieczka skończy się tym, że na końcu trasy autobusu wysiądę, zadzwonię do ekipy i zapytam gdzie są, oni odpowiedzą, że na dworcu autobusowym ale w innym mieście! No ale wyjazd miał być pełen przygód więc niech będzie i tak...

Sporo się nie pomyliłem, choć na szczęście miasta się zgadzały! Rzeczywiście chodziło o Cadiz, ale wysiadłem nie na tym przystanku, co miałem. Przewidział to zresztą Adam, że zamiast wysiąść na ostatnim ja wysiądę na pierwszym... Na szczęście przystanki autobusowe w Cadiz wyposażone są w mapki sytuacyjne i nawet nie zdążyłem się dobrze rozejrzeć jak siedziałem już w autobusie, który PRAWDOPODOBNIE miał dowieźć mnie tam, gdzie na mnie czekali. Całe to zamieszanie spowodowało, że przyjechałem tylko 10 minut później niż pierwszy autobus, którym tego dnia jechałem, więc uważam, że i tak nie jest źle.

Z racji tego, że Adam z Agatą byli tutaj już od 4 godzin, zrobili już wstępne rozpoznanie i wiedzieli co gdzie i jak zobaczymy. Na mnie największe wrażenie zrobił wielki prom zacumowany w porcie, który wyglądał jak znane z telewizji największe promy świata. Poza tym katedra nad samym brzegiem oceanu, stary fort, który oczywiście był remontowany i zamknięty, pozostałości dawnych murów miasta oraz mnóstwo wąskich i ciasnych uliczek. Aaaaa! No i wszech obecne latające wolno papugi, których ulubionym zajęciem jest siedzenia na palmach i wydzieranie dziobów na siebie wzajemnie!

Klucząc wąskimi uliczkami powoli zbliżaliśmy się w stronę dworca autobusowego, gdzie wpakowaliśmy się do autobusu do Sevilli. Ja prawie całą drogę przespałem, więc 1,5 godzinna podróż minęła mi bardzo szybko. Na miejscu przesiedliśmy się do miejskiego autobusu, który miał nas zawieźć pod samo mieszkanie... No i tutaj pojawił się malutki problem z interpretacją słów Wero i jej mapki sytuacyjnej, dzięki czemu pojechaliśmy przystanek za daleko... No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i dzięki temu udało nam się zrobić zakupy u jednego z wielu tutaj „Chinoli” (chińskie sklepy w których można kupić dosłownie WSZYSTKO) oraz stojąc na światłach i obserwując jeden z bloków przy skrzyżowaniu rozkminiać, jak wygląda mieszkanie w takim hiszpańskim pudełku... Uwierzcie, że ogromne było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że w tym właśnie bloku będziemy mieszkać przez kilka najbliższych dni.

Korzystając z kluczy, które dostaliśmy od Wero pokonaliśmy domofon, weszliśmy na 4 piętro i zaczęliśmy się włamywać do mieszkania, w którym jak się okazało czekał już na nas Juan – współlokator Polly, Wero i Marty z czasów, kiedy jeszcze wszystkie mieszkały w Sevilli.

Tak po wyczerpującym dniu udało nam się trafić do oazy spokoju – duże przestronne mieszkanie, z dwoma łazienkami, kuchnią i wszelkimi wygodami, których można by sobie wymarzyć z klimatyzacją włącznie. Potem już tylko długi orzeźwiający prysznic, pesto na kolację i białe wino na balkonie o którym pisałem wczoraj...

Kolejne podejście do tego samego wpisu...

Poniedziałek, 23 sierpnia 2010 | dodano:25.08.2010 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria Hiszpania, okolice domu bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Kiedy pisałem ten tekst pierwszy raz, było jakoś po godzinie 2, siedziałem na balkonie sevilsiego mieszkania i sącząc pyszne białe wino kontemplowałem gasnący powoli gwar jednego z bardziej ruchliwych skrzyżowań w centrum miasta... Niestety, pisałem to w telefonie, i w międzyczasie blog się wylogował i cały tekst był już nie do odzyskania, więc podejście drugie czas zacząć!

Wtorek w Tarifie w moim wykonaniu okazał się bardzo leniwym dniem... Polly szła do pracy dopiero na 13, Wero miała wolne i postanowiła wreszcie wykurować swoje oskrzela, więc po pobudce (jakoś po 11:) pierwsze miejsce do którego skierowaliśmy swoje kroki to była apteka, a potem sklep, gdzie upolowaliśmy jajka na planowaną jajecznicę.

Tak jakoś wyszło, że to ja zostałem nominowany do jej przyrządzenia i okrzyknięty szefem kuchni tego poranka. Śniadanie poszło sprawnie, oczywiście w patio i ja tutaj zaległem już na dłużej. Komputer na kolanach, pożyczony z powietrza internet i pisanie tekstów, które już mieliście okazję przeczytać. A warunki do pisania były idealne! Polly w pracy, Wero śpi, Agata i Adam na plaży, Nico też gdzieś poszedł, cienia odpowiednia ilość, delikatny wiaterek i dochodzący z ulicy gwar i dźwięki gitar i charakterystycznych hiszpańskich rytmów docierające z pobliskiego mini ryneczku.

Nawet nie zorientowałem się, że kiedy skończyłem pisać było już całkiem sporo po 17, więc szybko się pozbierałem i poszedłem szukać Agaty i Adama, do których miałem dołączyć jakoś ok. 15... Na szczęście znalezienie ich na plaży poszło mi łatwiej niż myślałem, ale na plażowanie jednak już się spóźniłem, bo oni akurat się już zbierali do domu. Tam czekała już Wero, której rano obiecałem, że pójdziemy razem na zakupy i kupimy coś na kolację.

No i przy kolacji chciałbym zatrzymać się na dłużej. Ze skromnej kolacji zrobiła się prawdziwa hiszpańska fiesta. Nie pamiętam czy pisałem o tym już tutaj, ale Tarifiańskie mieszkanie to prawdziwy dom otwarty. I w przenośni i dosłownie. Jedyną osobą, która zamyka drzwi i cały czas krzyczy jeśli się ich nie zamknie to „starsza pani, która musi zniknąć” :) Nie inaczej było i tego wieczora...

Kiedy zaczęliśmy się z Adamem krzątać w kuchni i zaczęły z niej dochodzić coraz to wyraźniejsze zapachy w patio pojawiało się coraz więcej osób. Znalazł się Nico z jakimiś dwoma kolegami, Paola ze swoją znajomą, które też mieszkają z nami, Polly zdążyła już wrócić z pracy i pojawiła się też Wero, która była odebrać z dworca Martę – kolejną polską towarzyszką VXT Espania Trip 2010 :) W ogóle mam wrażenie, że cały czas ktoś nowy się tam pojawiał... Ale nasz kurczak „na winie” z cebulą, czosnkiem, pomidorami i papryką, podlany piwem i serwowany z ryżem z curry przypadł wszystkim do gustu, a na pewno świadczyć o tym mogło temp znikania jedzenia z garnka i patelni!

goście na naszej kolacji © visvis


No a po kolacji? Po kolacji musiał być deser! Polly zabrała nas do Almediny i tam zamówiła coś, co nie wiem jak się nazywało, ale było genialnie czekoladowe i pyszne! Do tego Mohito, które wszyscy piją tutaj hektolitrami i tak właśnie zaczęło się miłe zakończenie kolejnego dnia na Hiszpańskiej ziemi!

No i tutaj kolejna rzecz przy której chce się na chwilę zatrzymać. Planując pisanie relacji stąd planowałem opisywanie dni „od rana do wieczora”... Po trzech dniach na miejscu to chyba nie ma sensu, bo nie sposób opowiadać o dniach nie wspominając o nocach, które są tutaj bardziej żywiołowe niż dni :) No i nie inaczej było tej nocy, która skończyła się dopiero po odwiedzinach w Moscito, gdzie zawsze można, cytując króla Juliana, nieco „powyginać śmiało ciała”!

PS. zdjęcia będą później, bo mój komputer został w Tarifie razem z czytnikiem kart, kablem do telefonu i innym przydatnym do wrzucania zdjęć asortymentem :)

Pierwszy dzień od rana do wieczora na miejscu

Niedziela, 22 sierpnia 2010 | dodano:23.08.2010 | linkuj | komentarze(2)
Kategoria Hiszpania, okolice domu bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Nocna Tarifa nie jest już taka obca… Teraz kolej na poznanie jej w dzień i zgodnie z zarządzeniem Polly zaczynamy od zapoznania się z plażą… Tylko nie tą najbliższą, tylko oddaloną o jakieś 15 minut jazdy samochodem. No właśnie – samochodem… Wczoraj wieczorem był plan, że na plaże zabierzemy się ze znajomym Austriakiem, ale zanim się wygrzebaliśmy, zanim zjedliśmy śniadanie w knajpce, gdzie kelner zrozumiał, że jesteśmy z Bolonii, a nie z Polonii to okazało się, że nasz transport już sobie pojechał… Nie było innej opcji – łapiemy stopa!

Tradycyjnie już więcej szczęścia niż rozumu i na stopa długo nie czekaliśmy, bo ulitował się nad nami Hiszpan, który jadł śniadanie w jednej z miliardów tyciuteńkich knajpek. Sam z siebie podszedł i powiedział, że jeśli nie złapiemy czegoś zanim on zje, to nas podwiezie bo jedzie w tą samą stronę. Długo się nie zastanawiając propozycję przyjęliśmy :)

Plaża wita! © visvis


Po kilkunastu minutach jazdy i drugich kilkunastu stania w korku wylądowaliśmy na ogrooooooooomnych wydmach nad równie ogromną plażą z widokiem na Afrykę! Znaleźliśmy sobie miejsce (nikt nie krzyczał, nikt nie biegał, nie sypał piaskiem) i zaczęło się plażowanie ze wszystkimi jego plusami i minusami (spanie na słońcu, tylko słona woda do picia itd., itp.) Ale było też coś, co trzeba było zrobić jako ukoronowanie wizyty na tej właśnie plaży – wytaplać się błocie z tutejszych skał…

Błotne stwory - potwory © visvis


I tak właśnie po kilku godzinach opalania trafiliśmy do plażowego SPA własnej roboty! Najpierw siada się na brzegu i robi piling ze słonej morskiej wody i drobniutkiego piasku. Dokładnie trzeba się nim ponacierać, potem to wszystko spłukać i skierować się w stronę skałek. Tam trzeba sobie kawałek ukruszyć, znaleźć jakiś kamień na którym można kawałki skał dokładnie rozgnieść mieszając z wodą, a potem zostaje najprzyjemniejsza część zabawy – dokładnie się tym wszystkim wysmarować. Można w zasadzie od stóp do samiuteńkiego czubka głowy, bo błoto nawet z ciuchów schodzi bez problemu. Tak wysmarowanym wystarczy się położyć na piasku i czekać aż błoto stwardnieje i ściągnie skórę.

zdjęcie z cyklu WTF :) © visvis


Potem należy wejść do wody, spłukać wszystko i cieszyć się tym, że właśnie zaoszczędziło się kilkaset złotych za podobny zabieg w normalnym gabinecie SPA. Dodatkowo tutaj śmiechu jest jeszcze co niemiara!

Czy jak syrena wyszła z morza, czy ją przywiał wiatr © visvis


No ale co dobre szybko się kończy, więc trzeba było pomyśleć o powrocie do domu. Jako, że mieliśmy jeszcze trochę czasu zapadła decyzja, że nie będziemy nic kombinować, a do domu wrócimy na piechotkę… No i tak szliśmy, szliśmy, jeszcze raz szliśmy, potem zatrzymaliśmy się na obiad (pyszności z musli, owocami, jogurtem, skondensowanym mlekiem i czymś jeszcze) po to, że dalej mieć siły żeby iść, i iść i jeszcze raz iść, aż w końcu udało się dojść do upragnionego sklepu spożywczego (jednego z niewielu otwartych tutaj w niedzielę). Z moich wyliczeń, wspartych pomocą Googl Maps i biegajzpowerride.pl wyszło nieco ponad 14 km spaceru… Daliśmy radę!!

Rozbitek © visvis


A wieczorem? A wieczorem trzeba było ukoić obolałe nogi i domagające się jedzenia puste żołądki, więc padło na kolację w plenerze. Miejsce wymarzone i jedno z najbezpieczniejszych w Tarfie – ławeczka na skwerku naprzeciw komendy policji! A sama uczta była wyśmienita – chleb tostowy z genialnym żółtym serem, a co poniektórzy dorzucili do tego jeszcze koncentrat pomidorowy… No i oczywiście, obowiązkowo do tego hiszpańskie wino… Pycha!

PS.
Dzisiaj po drodze udało się nam napotkać na dwie ciekawostki przyrodnicze. Pierwszą z nich było stado bocianów, które przelatując na Tarifą kierowało się w stronę Afryki.

Bociany uciekają - zima idzie © visvis


Drugą ciekawostką był spotkany na plaży „Rastapies”, który miał dredy, chustkę przewiązaną na głowie i wszystkich dookoła miał w bardzo głębokim poważaniu :)

RASTApies © visvis

Hiszpańskich wojaży część kolejna!

Sobota, 21 sierpnia 2010 | dodano:23.08.2010 | linkuj | komentarze(3)
Kategoria Hiszpania, okolice domu bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Coś co zawsze podobało mi się na południu i czego zawsze brakowało mi u nas – nocny gwar i harmider! Tutaj można spotkać to na każdym kroku i jest to tak normalne jak to, że mleko jest białe, więc plan był banalnie prosty – trzeba spróbować jak to smakuje…

A smakuje przeróżnie! Smakiem hiszpańskiego piwa, które sprzedawane jest tylko w małych kufelkach (250 ml!!!), ma również smak pinakolady z najprawdziwszym sokiem ananasowym czy tequili serwowanej tradycyjnie z solą i cytryną lub jako specjalność klubu, gdzie pracuje Polly – z ostrym, pikantnym sokiem pomidorowym! Ma też smak wszechobecnej bazylii, naturalnej oliwy czy suszonych pomidorów i oliwek, które o zgrozo, okazały się całkiem niezłe w smaku jako przegryzka.

San Miguel - tak naprawdę jest mniejszy niż może się wydawać © visvis


Tutejszy gwar to także tłum ludzi stłoczony w ciasnych i wąskich starych uliczkach Tarify. Na każdym kroku można spotkać ludzi, którzy wysypują się z najróżniejszych knajpek, kawiarni czy klubów. No i jeśli jesteśmy już przy klubach koniecznie trzeba wspomnieć o symbolicznej reaktywacji elVis eXtreme Team, które miało miejsce pierwszego wieczoru w Tomatito :)

VXT Reaktywacja! © visvis


VXT Reaktywacja!! © visvis

Zgodnie z obietnicą urlopu dzień pierwszy

Sobota, 21 sierpnia 2010 | dodano:21.08.2010 | linkuj | komentarze(3)
Kategoria Hiszpania, okolice domu bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Pobudka o 5.30. O 5.45 miał być telefon do Komba, żeby go obudzić, ale okazało się, że poradził sobie sam. Potem szybkie śniadania, telefon od Komba, który już czekał pod domem, pożegnanie z rodzicami i wyjazd po Agatę i Adama.

Droga do Balic mija bardzo szybko i na lotnisku wylądowaliśmy ze sporą rezerwą czasu. Ostatnie przepakowanie plecaków, sprawdzenie wagi bagażu, ich nadanie i odprawa no i czekamy na samolot. Wbrew pozorom i temu, co można przeczytać w Internecie samolot nielubianego irlandzkiego taniego przewodnika okazał się być całkiem przyjazny i wcale nie przypominał latającego Autosana :P

Widok z okna © visvis


Wystartowaliśmy z minimalnym opóźnieniem, ale cała podróż minęła bezproblemowo i również z minimalnym opóźnieniem wylądowaliśmy w Maladze, która w chwilę po lądowaniu przywitała nas przekomicznym hymnem odegranym z samolotowych głośników.

tam koniecznie będzie trzeba wybrać się kiedyś z rowerem © visvis


Na lotnisku kilka chwil na ogarnięcie otaczającej rzeczywistości i owczym pędem za resztą podróżnych (zapewne bardziej doświadczonych w lataniu niż my) skierowaliśmy się po odbiór naszych bagaży. Te w miarę szybko się ukazały na taśmie przypominającej mi skórę węża, założyliśmy nasze „garby” na plecy i ruszyliśmy w stronę wypożyczalni, gdzie podejrzewaliśmy, że czekać będzie na nas Polly!

bagażowy gad :) © visvis


Okazało się jednak, że nie. A przynajmniej nie przy wypożyczalniach. Okazało się, że rzeczywiście jest na lotnisku w Maladze, ale przy głównym wyjściu z hali przylotów. Tam po chwili uścisków i uwadze Pana z ochrony, żeby cieszyć się nieco dalej od wejścia rozpoczęliśmy poszukiwania „naszego zarezerwowanego” Citroena C2 z klimatyzacją :)

Poszukiwania samochodu wymagały małego spaceru, ale daliśmy radę! Gorzej było w zderzeniu z wypożyczalnianą i biurokratyczną rzeczywistością, która okazała się bezlitosna… Niestety nasze samochodowe plany spaliły na panewce, ponieważ okazało się, że aby wypożyczyć auto, poza paszportem i prawem jazdy niezbędna jest też karta kredytowa, której nikt z nas niestety nie posiadał…

Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Przynajmniej mamy zaliczoną pierwszą przygodę, a na te najbardziej w końcu tutaj liczymy! Po chwilowej naradzie zmiana planów jest następująca – łapiemy pociąg i jedziemy do centrum Malagi. Tam będziemy kombinować dalej…

kolejka - polska tradycja © visvis


W samej już Maladze mamy do wyboru – pociąg lub autobus i decydujemy się na ten drugi środek lokomocji. Do odjazdu autobusu mamy prawie 2 godziny, więc w ramach miejskiego zwiedzania lądujemy w jednym z centrów handlowych, namierzamy jakiś market spożywczy a’la nasz Real, robimy mini zakupy i lądujemy na jednym z zacienionych skwerków przed dworcem autobusowym.

przesiadka © visvis


Podróż do samej Tarify mija już bez żadnych zakłóceń czy innych niespodzianek. Na miejscu lądujemy gdzieś ok. 20.00 i kierujemy się w stronę mieszkania Polly, które dzieli ze swoimi współlokatorami. W samym mieszkaniu zaś mamy wątpliwą przyjemność poznać jego oryginalną właścicielkę, która nie jest miłą staruszką a prawdziwą… i tutaj na myśl przychodzą różne epitety, a z określeniem stara wiedźma na czele! :)

praca nad blogiem © visvis


Zapewne „Starsza Pani” przez ten blog przewinie się jeszcze nie jeden raz, a ja tym czasem uciekam od komputera, bo najwyższa pora zrobić rozeznanie terenu… w końcu powoli zapada zmrok, a na starym mieście zaczyna się gwar... :)

południowe klimaty :) © visvis

Wakacyjne postanowienie

Środa, 18 sierpnia 2010 | dodano:21.08.2010 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria o wszystkim i o niczym, Hiszpania
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
No i stało się! 21 sierpnia zbliża się wielkimi krokami, a co za tym idzie zbliża się termin wylotu na upragniony, wytęskniony i w ogóle wymarzony urlop na samiuteńkim południu Hiszpanii :)

Ostatnimi czasy niestety zawsze brakowało wolnej chwili, aby tutaj zajrzeć i coś napisać, skomentować czy podzielić się wrażeniami, ale teraz jest szansa. A przynajmniej obietnica z mojej strony, że od 21 będę starał się o wiele regularniej pisać o tym, co dzieje się tutaj czyli na styku Europy i Afryki w wielkim spektaklu zwanym od dzisiaj VXT Espania Trip 2010.
Zapraszam do lektury!

PS. Jest też duża szansa, że być może w końcu uda się nadrobić blogowe zaległości, a tych niestety jest sporo…