Informacje

avatar

visvis
z miasta Dąbrowa Górnicza
2247.22 km wszystkie kilometry
636.68 km (28.33%) w terenie
5d 16h 53m czas na rowerze
16.42 km/h avg

Kategorie

Góry bliższe i dalsze.8 Hiszpania.43 Jura.8 o wszystkim i o niczym.10 okolice domu bliższe i dalsze.52

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

Moje rowery

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy visvis.bikestats.pl

Zdjęcia



Archiwum

Wpisy archiwalne w kategorii

Góry bliższe i dalsze

Dystans całkowity:118.92 km (w terenie 105.98 km; 89.12%)
Czas w ruchu:10:52
Średnia prędkość:10.94 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:29.73 km i 2h 43m
Więcej statystyk

Mała przeprowadzka

Poniedziałek, 7 lutego 2011 | dodano:07.02.2011 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria Góry bliższe i dalsze, Hiszpania, Jura, o wszystkim i o niczym, okolice domu bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Ehhh... Dawno mnie tutaj nie było i w sumie dawno nic tutaj nie pisałem, ale to wszystko przez to, że mój blog zrobił się raczej mało rowerowy a stał się bardziej o wszystkim...

Wszystkich, którzy dalej mają ochotę śledzić to, co u mnie się dzieje zapraszam pod adres http://pokolei.blogspot.com

Pozdrawiam, życzę miłej lektury i zapraszam do komentowania :)

Skalny chillout

Niedziela, 5 września 2010 | dodano:07.09.2010 | linkuj | komentarze(7)
Kategoria Góry bliższe i dalsze, Hiszpania, okolice domu bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Wczoraj wieczorem, zanim poszedłem do Kuby, byłem przez chwilę w Almedinie, gdzie siedział też Juan. No i przez jego wizytę nasze plany niedzielnego rowerowania wzięły w łeb… No ale konkurencyjna propozycja Juana i Mazziego była równie kusząca – wyjazd na wspin w pobliskie góry…

No i przyszedł niedzielny, „poferyjny” poranek… Zgodnie z umową mieliśmy być gotowi kilka minut po 10. Polly nie do końca wiedziała o której wróciłem do domu i miała dylemat czy mnie budzić czy nie, ale podjęła słuszną decyzję – ELVIS! Wstajemy!

No i wstałem, choć było to bardzo bolesne. Cały poprzedni dzień surferskich wrażeń, potem cała noc feryjnych wrażeń i przeszedł bez echa i jedyna rzecz o której marzyłem w niedzielne przedpołudnie to był sen!

moja stópka! © visvis


Ale nie ma tego złego co na dobre nie wychodzi! Dostałem przepyszne tostadę z pomidorami i oliwą, kawę, która choć trochę postawiła mnie na nogi i dzięki której miałem siłę osiągnąć nasz cel – jedną z najwyższych gór wznoszących się nad okolicą Tarify i Zatoki Valdevaqueros.

Sjesta ponad wszystko! © visvis


Co prawda kiedy wszyscy zainteresowanie wspinaniem zajęli się swoim zajęciem, ja znalazłem sobie ślicznie wyprofilowany i super wygodny kamień, który stał się moim legowiskiem! Zawieszony w zasadzie nad urwiskiem, w cieniu mini oliwnego gaju, z widokiem na ocen, Tarifę, zatokę i Afrykę pozwolił prawdziwie wypocząć i poczuć się jak powoli dojrzewająca w andaluzyjskim słońcu oliwka!

pierwsi łojanci Tarify, zwłaszcza ten pierwszy od prawej © visvis


Ojjj… Dawno tak dobrze mi się nie spało jak dzisiaj! Szkoda tylko, że kiedy przebudziłem się na dobre cała ekipa była już gotowa do powrotu… No, ale cóż… Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie wszystkich wspinaczy i wszyscy rozjechali się w swoją stronę: Juan z Vale do Sevilli, Nico w zasadzie nie wiem gdzie, a my oddać samochód, którym tutaj przyjechaliśmy!

PS.
Jeszcze jedna rzecz, która koniecznie musi się znaleźć tutaj przy okazji tego wpisu. Zdjęcie Mazziego z osiołkiem, które jest po prostu MEGA pozytywne i tak samo mnie nastraja. W ogóle sam Mazzi to osobny temat, który na pewno zostanie tu jeszcze opisany... :)

to musi być miłość! © visvis

Potęga przyjaźni!

Czwartek, 2 września 2010 | dodano:05.09.2010 | linkuj | komentarze(2)
Kategoria Góry bliższe i dalsze, Hiszpania, Jura, o wszystkim i o niczym, okolice domu bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Pod koniec kwietnia robiąc Jurę by Bike (kiedyś w końcu ją tutaj opiszę, obiecuję) rozmawialiśmy z Polly o tym jak w czasie jazdy na rowerze człowiek może „się wyłączyć”. Wyłączyć, aby nie myśleć kompletnie o niczym i delektować się tym, co go otacza, pozwalając jednocześnie przemykać po głowie tylko pozytywnym myślom.

Dzisiaj, kiedy kręciłem pod górę długiego podjazdu, właśnie udało mi się wyłączyć i nagle TRZASK, PRASK, BACH – uświadomiłem sobie, że w środę 1 września minęło dokładnie 10 lat od momentu, kiedy pewna banda indywidualistów z Haberdziakiem, Polly i Elvisem na czele została hucznie okrzyknięta klasą „A” I Liceum Ogólnokształcącego w Dąbrowie Górniczej!

Ehhh… Aż łezka w oku się zakręciła, kiedy w telegraficznym skrócie myślą przebiegłem po tych wszystkich mądrych, mniej mądrych oraz całkiem i zdecydowanie niemądrych rzeczach, które w ciągu tych 10 lat udało nam się zrobić… Nocne spacery po Piwnicznej, kaskaderskie plany i zabawy w Zakopanym (wtedy najprawdopodobniej narodził się elVis eXtreme Team), wyniesione szklanki z restauracji w Slavkowie u Brna czy świętowanie 18 urodzin Marci w naszej klasie z Łukaszem Klitą na czatach. Bezcenne są te wszystkie wspólne wypady w góry, na Jurę czy choćby po prostu do Krakowa czy Poznania.

Bezcenne są również wspólnie zdobyte blizny, które do dzisiaj zdobią nasze ciała i przypominają o tym, że cały czas, pomimo upływu lat, gdzieś na Świecie są ludzie, którzy nie do końca poddają się schematom, nie do końca mają wszystko „dobrze poukładane pod sufitem” i o których z całą pewnością i przekonaniem możesz powiedzieć „moi przyjaciele”…

10 lat minęło jak jeden dzień... © visvis

LNK czyli Latamy Nad Kierownicami

Sobota, 5 czerwca 2010 | dodano:11.06.2010 | linkuj | komentarze(5)
Kategoria Góry bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
61.94 km
58.00 km teren
06:21 h
9.75 km/h
53.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Dzień I

Od początku tego sezonu mnie i moim znajomym chodziły po głowie Góry Świętokrzyskie, oczywiście na rowerach! Plan był prosty – zbliża się długi czerwcowy weekend, więc jedziemy! Niestety plany pokrzyżowała nam nieco pogoda i prasowe, internetowe i telewizyjne doniesienia o tym, co deszcz robi z większością Ziemi Świętokrzyskiej…

W środę zapada szybka decyzja – jedziemy, ale w Beskidy. Standardowa odprawa w Santorini i ustalanie trasy. Stawiamy na Bielsko, Szyndzielnię, Klimczok, Hyrcą, Kotarz, Salmopol, Malinów, Magurkę Wiślańską, Baranią Górę, nocleg na Przysłopie, a potem Kubalonka, Kiczra, Stożek Wielki, Soszów Wielki, a potem Czantoria i finiszujemy zjazdem do Ustronia. To trasa, a planowani uczestnicy to mini reprezentacja VXT: Godżinx, Motyl, ja i Remik, który jak się okazało w sobotę rano, nie dał rady i został pokonany przez złośliwość przedmiotów martwych, takich jak brak dobrej dętki, punktualnie przyjeżdżające pociągi nie czekające na zaspanych i jeszcze kilka innych zrządzeń losu.

Śniadanie pod Szyndzielnią © visvis


Od samego rana pogoda i humory dopisują w najlepsze. Od dworca do kolejki na Szyndzielnię trasa mija bardzo szybko, po drodze jeszcze ostatnie zakupy i… spóźniamy się 2 minuty na pierwszy wjazd! Oczywiście obsługa kolejki jest nieugięta, więc nie pozostaje nam nic innego jak półgodzinny postój wykorzystać na śniadanie. W tak zwanym międzyczasie przyjeżdżają jeszcze dwie osoby z rowerami, doprowadzamy do stanu przedzawałowego upierdliwego pana z wielkimi siatami i o 9.45 lądujemy jakieś 400 metrów od szczytu Szyndzielni.

Widok na schronisko pod Klimczokiem © visvis


Z Szyndzielni szybki skok na szczyt Klimczoka, tam ostatnie regulacje sprzętu, przepakowanie się, zrzucenie kurtek i zjazd w stronę Karkoszczonki. No i tutaj zaczyna się to, co Tygryski lubią najbardziej.

Junior na zjeździe z Klimczoka © visvis


Co prawda kończy się to najpierw efektownymi lotami i walką o utrzymanie pionu każdego z nas, a potem ja inauguruję coś, co potem przyświeca nam przez cały wyjazd, czyli loty przez kierownicę. Zaprawdę powiadam Wam – dziwne uczucie, kiedy nagle stajesz w pionie na przednik kole, a kątem lewego oka widzisz swoje nogi i tylne koło roweru, który przerzuca Cię i spada na Ciebie. Efekty: wielki fioletowo-żółty siniak w miejscu mocno intymnym (odkryty dopiero w niedzielę), delikatnie skrzywiony hak przerzutki i odczepiony od kierownicy licznik (w pierwszej chwili myślałem, że urwany, ale na szczęście okazało się, że to tylko złudzenie. W końcu legenda Cateye Enduro skądś musiała się wziąć!).

W stronę Karkoszczonki © visvis


Na dojeździe do Karkoszczonki zaliczam jeszcze jedną efektowną glebę (miny turystów na szlaku bezcenne:D ) i od tego miejsca zaczyna się nasza dzisiejsza wspinaczka.

I znów do góry... © visvis


Pogoda, która rano była wielkim atutem powoli zaczyna nam doskwierać. Kiedy dojeżdżamy do Przełęczy Salmopolskiej robimy dłuższą przerwę na jedzenie, uzupełnienie płynów i cukru i jak się później okazało także sen! Półgodzinna drzemka na trawie pod czerwcowym Słońcem doładowuje nam baterię i z nowym powerem ruszamy w stronę Malinowa (na samym szczycie mijamy też podjeżdżającą od strony Wisły Czarną Mambę, którą tutaj mocno pozdrawiamy:)

Nie spać! Zwiedzać! © visvis


Pierwotny plan zdobycia Malinowa i Malinowskiej Skały modyfikujemy po drodze, kiedy stajemy przed wyborem: albo zaczynamy się wspinać czerwonym szlakiem do szczytu Malinowa, albo dalej jedziemy szerokim szutrowym zjazdem, który nie wiemy dokąd prowadzi, ale jest w dół!

Widokowy trawers © visvis


Oczywiście wybieramy opcję nr 2, która okazuje się genialną, widokową trasą, która doprowadziła nas do żółtego szlaku wiodącego na szczyt Gawlasu, który i tak planowaliśmy zdobyć.

Gawlas © visvis


Z Gawlasu dalej już zielonym szlakiem zdobywamy Magurkę Wiślańską i Baranią Górę, skąd widoki były wprost genialne!

Podjazd na Magurkę Wiślańską © visvis


Powoli zachodzące Słońce i błękitne niebo pozwoliły nam się rozkoszować widokiem na dumnie prężącą się Pierwszą Damę Beskidów – Babią Górę, na horyzoncie rysowały nam się Tatry, w oddali również Pieniny oraz Mała Fatra.

Zdobywcy na szczycie © visvis


Ze szczytu Baraniej zjeżdżamy do kamienistym i korzenistym zjazdem do samego schroniska, gdzie czekają na nas już nasze zarezerwowane łóżka, kolacja wieziona w plecach i oczywiście zimne brackie w barze :)

Barania zdobyta! © visvis


Dzień II

Pierwsza myśl po przebudzeniu – czuje się tak „ściągnięty” jak po dobrym botoksie i w swoim odczuciu nie jestem sam! Ale szkoda czasu na rozczulanie się! Wstajemy, jemy śniadanie, pakujemy się i ruszamy dalej, bo szkoda dnia na siedzenie w schronisku! Tutaj jednak okoliczności natury i towarzystwo przypadkowo spotkanego Pana Leśniczego okazują się silniejsze. Teoretycznie szybkie śniadanie przeciąga się do prawie godzinnej sjesty na słonecznym tarasie i wysłuchaniu niezliczonych historii z bardzo ciekawego i bujnego życia leśniczego :)

Błotniście, korzeniście i kamieniście © visvis


Kiedy już udaje nam się spakować i sprawdzić sprzęt ruszamy! A tutaj jakże miła niespodzianka – prawie 10 minut zjazdu. Najpierw szeroką szutrówką, potem nieco bardziej wyboistą, błotnistą i kamienistą ścieżką, gdzie Godżinx niestety ma pecha i zatrzymuje się czołem na korzeniach. Jego rower postanowił się zbuntować, a jeździec tego faktu nie przyjął do wiadomości! Skończyło się rozbitymi okularami i guzem na czole, który do końca dnia systematycznie się powiększa.

Kontuzjowany Godżinx © visvis


Kiedy wszyscy ponownie już siedzieliśmy w siodłach ruszamy dalej w dół, tym razem asfaltową drogą, która doprowadza nas do czerwonego szlaku, który dla odmiany zaczyna piąć się szeroką i kamienistą drogą do góry. Na szczycie szybka sesja zdjęciowa, krótki odpoczynek, naklejenie kilku nowych plasterków i zaczynamy zjazd do Stecówki. Stąd później fajnym asfaltowym odcinkiem docieramy do Kubalonki, gdzie znajdujemy raj na ziemi – kiełbaska z grila i duże, lane Brackie – 10,50 zł (słownie: dziesięć złotych i pięćdziesiąt groszy!).

Po prawie godzinnym popasie, nieco rozleniwieni jednak ruszamy dalej i pomimo tego, że znów zaczyna się jazda pod górę, przeplatana wspinaczką, ani chęci ani sił nie brakuje. Po drodze znów nieco modyfikujemy naszą trasę omijając czerwony szlak wiodący przez szczyt Kiczory i na Stożek Wielki kierujemy się szlakiem niebieskim.

Zamiana sprzętu © visvis


Na końcu tego szlaku Godżinx, nasz ultra maratończyk i specjalista od OS-ów, postanowił jednak zdobyć szczyt Kiczory (co z tego, że nieświadomie). Kiedy się zorientował, że nie tędy droga my z Juniorem już czekaliśmy na szczycie Stożka i delektowaliśmy się zimną Coca-Colą :D Po krótkim odpoczynku i sprawdzeniu mapy ruszamy dalej. Przed nami jeszcze Mały Stożek, Soszów i Czantoria, a czasu coraz mniej…

Ze Stożka ruszamy czerwonym szlakiem, który zaczyna się niewinnie a po kilkuset metrach przeradza się w coś, co potrafi napsuć trochę krwi z jednej strony, a z drugiej sprawić mega wiele frajdy! Za rekomendację może świadczyć choćby to, że na jednym z nawrotów udaje mi się poczuć swąd spalenizny dobiegający do nozdrzy z zacisku tylnego hamulca!

Motyl po zjeździe z Wielkiego Stożka © visvis


Ehhh, genialnie było, ale na dole jednak dochodzimy do wniosku, że czas, który został nam do pociągu nie pozwoli nam na realizację całej zaplanowanej trasy i pod szczytem Małego Stożka podejmujemy decyzję o zjeździe do Wisły. Oczywiście na tym odcinku też nie zabrakło atrakcji a sam żółty szlak do samego Łabajowa teraz jest ciekawym wyzwaniem – szlak stał się drogą zrywkową i cały poprzecinany jest uskokami, masą luźnych kamieni i korytami spływających z góry potoczków.

Zjazd do Łabajowa © visvis


Żeby sprawiedliwości stało się zadość jeszcze tylko Motyl musiał zaliczyć lot przez kierownicę, co skutecznie udaje mu się na samiutkim końcu szlaku, ale jako, że jest specjalistą od miękkich lądowań i tym razem nie jest inaczej. Dzisiaj lądowiskiem było świeżutkie błotko, gwarantujące przy okazji piling opalonej na czerwono skóry.

Miękkie lądowanie i piling © visvis


Z Łabajowa kierujemy się do Wisły Uzdrowiska, kupujemy bilet na pociąg i korzystając z odrobiny czasu delektujemy się jeszcze ostatnim kufelkiem złotego, beskidzkiego napoju marki Brackie wymieniając doświadczenia i wrażenia górskiej wędrówki razem ze spotkanymi na dworcu współtowarzyszami niedoli, którzy jak się okazało pokonali w ten sam weekend bardzo podobną trasę do naszej.

Nieco więcej zdjęć TUTAJ

Rudawy Janowickie

Poniedziałek, 3 maja 2010 | dodano:05.05.2010 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria Góry bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
17.78 km
17.78 km teren
01:38 h
10.89 km/h
51.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Ostatni dzień wyjazdu, więc trzeba go wykorzystać do granic możliwości! Co prawda pogoda za oknem może odstraszać, ale my się nie damy. Jak kilka poprzednich wypadów pokazało – z cukru nie jesteśmy, rowery raczej też nie, więc deszcze jest nam nie straszny!

Pakujemy się, zamykamy pokój i jedziemy szukać bankomatu, żeby mieć czym zapłacić za kwatery i już chwilę później zapakowani pędzimy autem do Kudłatego, tam zostawiamy samochód i zaczynamy tym razem rowerową eksplorację Sokołów.

Po drodze deszcz przestał padać, ale duchota i wilgotność powietrza porównywalna jest chyba tylko z lasami tropikalnymi. Ale ma to też swoje plusy – nawet nie wiadomo kiedy las wybucha świeżą, wiosenną zielenią! Oprócz niej oczywiście towarzyszą nam jeszcze nieodzowne tutaj błoto, korzenie i kamienie.

Spisanie statystyk z poprzedniego dnia i w drogę! © visvis


Zastanawiająca w trakcie tego wypadu jest jedna rzecz. Przeważnie jazda na rowerze po górach ma to do siebie, że po podjeździe, zdobyciu jakiegoś szczytu albo nawet kilku szczytów przychodzi zjazd. Dzisiaj ta zasada została nieco zachwiana. Być może mieliśmy okazję trafić na ten właśnie wyjątek potwierdzający regułę…

Utrudnienia na trasie © visvis


Jedziemy już ponad godzinę i prawie cały czas mamy pod górkę, a jeśli nie pod górkę to i tak jest płasko zamiast „w dół”! No ale widać na „dowidzenia” góry, choć niskie, postanowiły dać nam trochę popalić. My jednak niewzruszeni cały czas pniemy się wyżej i wyżej żółtym szlakiem, który obraliśmy dziś za naszego przewodnika.

Wybuch zieleni © visvis


Kiedy dotarliśmy na chyba najwyższy z zaplanowanych dzisiaj szczytów i skontrolowaniu czasu podejmujemy jednak decyzję, że musimy się rozwieść z żółtym szlakiem i jakoś na własną rękę będziemy kombinować jak wrócić do samochodu, żeby zdążyć jeszcze dojechać do Dąbrowy o jakiejś rozsądnej porze…

Widok z trawersu na żółtym © visvis


I tutaj zaczyna się to, co Tygryski lubią najbardziej lub inaczej – to czego szukaliśmy dziś przez cały dzień czyli zjazdy. Co prawda droga, którą wybraliśmy wcale nie zapowiadała się tak ciekawie jak to się później okazało. Wąska, płaska ścieżka z czasem przerodziła się w szeroką szutrówkę o całkiem niezłym nachyleniu i sporej liczbie łuków, zakrętów… no i oczywiście świeżego, podeszczowego błotka :)

Wspinaczka © visvis


Kiedy dojechaliśmy do samochodu okazało się, że z miejsca, gdzie postanowiliśmy wrócić dotarliśmy tutaj w niecałe… 15 minut… Cóż, nie pozostaje nic innego jak tylko spakować się, przebrać w suche ciuchy i pożegnać z Sokołami do następnego razu i wpisać je na listę „miejsc, w które koniecznie trzeba kiedyś wrócić”!

Samo błoto też czasmi przszkadzało © visvis


A tak wyglądały rowery po dzisiejszym dniu. Zawrze urzekał mnie widok ubłoconych rowerów - dowód na to, że ktoś, kto na nich jechał musiał mieć MEGA frajdę! :)

ubłocone rumaki © visvis

Weselna Majówka

Sobota, 1 maja 2010 | dodano:15.07.2010 | linkuj | komentarze(2)
Kategoria Góry bliższe i dalsze, o wszystkim i o niczym
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h
0.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Tegoroczna majówka była wyjątkowa. Wszystko to za sprawą zupełnie innego charakteru niż dotychczasowe majówki, których od kilku lat nieodzownym elementem była obecność na pochodzie pierwszomajowym.

W tym roku było jednak inaczej. Mniej więcej jakoś w połowie marca Polly zaproponowała wyjazd na weselicho w okolice Jeleniej Góry. Jak się później okazało okolica była mi dobrze znana, bo z miejsca w którym mieszkaliśmy bliżej niż do Jeleniej Góry było do Karpacza:D

Planujący wyjazd siłą rzeczy nie dało się go zaplanować bez rowerów. Zwłaszcza, że będąc w tamtych okolicach nie można było darować sobie opisanego już tutaj Singltreka pod Smrkiem. Podobnie było z Sokołami i jeszcze kilkoma rzeczami, które będąc tutaj koniecznie trzeba było odwiedzić.

I w taki oto sposób z weselnej majówki, majówka zrobiła się rowerowo – weselna :) A sama Panna Młoda tak skomentowała nasze plany wyjazdowe (cytat z korespondencji z Polly): „Przedstawilam Mydloskiej (sprawca zajsc majowych, vel. Panienka mloda) plan naszego dlugiego weekendu - rowery, ew wspin a wesele to taka wisienka na torcie, takie uwienczenie wyjazdu :) Powiedziala - pojebalo Was?! :) Wiec chyba tak, chyba nie jestesmy normalni :)”

Bambry :D © visvis


Udało nam się też zobaczyć start maratonu w Karpaczu. Niestety tylko jako widzowie, ponieważ maraton startował 1 maja o 11.00, a my zaczynaliśmy wesele o 15.00. Ale tak stojąc i się przyglądając (ja podziwiałem sprzęt, a Polly męskie pośladki zasiadające na podziwianym przeze mnie sprzęcie) postanowiliśmy, że prędzej czy później startu w maratonie będzie trzeba spróbować, choć zapewne zaraz po starcie skwitujemy ten pomysł tekstem, jaki rzucił jedne z uczestników „karpaczowego maratonu” do swoich współtowarzyszy jakieś 200 metrów po starcie: „nie wiem jak Wy, ale ja już się zmęczyłem…” :D

Start Maratonu w Karpaczu © visvis


No i pisząc o weselu nie można nie wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, a konkretnie o zdjęciu, które zaplanowaliśmy zrobić już w momencie uzgodnienia tego, że na wesele zabieramy ze sobą rowery – efekt poniżej :)

Chwilę przed weselem :) © visvis

(p)epicka włóczęga czyli w poszukiwaniu Singletrek pod Smrkiem

Piątek, 30 kwietnia 2010 | dodano:05.05.2010 | linkuj | komentarze(1)
Kategoria Góry bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
22.20 km
22.20 km teren
01:43 h
12.93 km/h
47.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Maj każdemu przeważnie kojarzy się z pochodami pierwszomajowymi i rocznicą podpisania konstytucji 3 Maja. Kiedyś Aleksander Kwaśniewski pomiędzy te 2 święta wcisnął jeszcze jedno – Święto Flagi Narodowej, tworząc tym samym 3 dni okazji do świętowania.

Różni ludzie różnie świętują – jedni wybierają pochód, inni wybierają grillowanie z rodziną i znajomymi, a jeszcze inni wybierają jeszcze inne formy. My chyba załapaliśmy się do tej ostatniej grupy – wybraliśmy rowery. A skoro okoliczności ułożyły się tak, a nie inaczej i w planach było jeszcze wesele w górach, więc nie można było nie połączyć tych dwóch rzeczy – oczywiście na myśli mam i rower i góry. O weselu w innym wątku :)

Kiedy dowiedziałem się, że wesele na które się wybieramy jest u podnóży Karkonoszy od razu wiedziałem co będzie naszym pierwszym celem – Singltrek pod Smrkem. Odkąd przeczytałem o nim w bikeBoardzie i dowiedziałem się, że jedziemy tam gdzie jedziemy – śnił mi się po nocach i nie byłbym sobą, gdybym nie wybrał się tam w pierwszej kolejności.

Takie znaczki miały nas prowadzić... © visvis


Rano pobudka, szybkie śniadanie na ganku domu, w którym mieszkaliśmy, szybkie pakowanko niezbędnych rzeczy i już my byliśmy w samochodzie, rowery na bagażniku i już zmierzaliśmy w stronę Szklarskiej Poręby i Świeradowa Zdroju. Tam szybko uporaliśmy się ze znalezieniem drogi do przejścia granicznego i wylądowaliśmy w Czeskiej Republice. No i tutaj zaczęły się schody…

Pomysł Czechów na trasę super, w Internecie o niej sporo, polskie gazety też się rozpisywały. Trasa ma nawet swój profil na Facebooku, ale w terenie oznaczeń żadnych, po prostu żadnych. No ale co? My nie damy rady? Pewno, że damy! Znajdujemy informację turystyczną! Niesieni skrzydłami radości, że już za chwilę dowiemy się gdzie jest nasze rowerowe Eldorado, niestety rozbijamy się na zamkniętych drzwiach biura informacji…

Kodex Terenniho Cyklisty © visvis


Czechy to jednak dziwny kraj… informacja turystyczna zamknięta, choć tabliczka mówi, że powinna być otwarta. Miejsce na parkingu, choć nie oznaczone podobno zarezerwowane i trzeba było się przeparkować na miejsce obok, które niczym się nie różniło od pierwotnie zajętego, a ludzie? A ludzie sami niewiedzą jakie rowerowy dobrodziejstwa mają wokół siebie.

Po prawie godzinnych poszukiwaniach udaje nam się w końcu dotrzeć do miejsca, gdzie Singltrek się zaczyna (chwała Bogu za tego pana w sklepie, który sam jeździ na rowerze i wie co dzieje się na jego „podwórku”). Zdejmujemy rowery, ostatnie ustawienia, dopompowanie kół i ruszamy za oznaczeniami szlaku.

Trzeci podejście do Singla © visvis


Nie wiem czy to kwestia pozytywnego nastawienia czy tego, że tyle tego szukaliśmy, ale pomimo tego, że jeszcze nic ciekawego się nie dzieje mnie już się tutaj podoba. Do czasu… Po jakiś 500 metrach oznaczenia szlaku znikają… Ale co tam, pewno taki odcinek. Jedziemy dalej. Po kolejnych 500 metrach dojeżdżamy do oznaczeń, ale które prowadzą nas do miejsca, z którego wystartowaliśmy (trasa jest jednokierunkowa). Wracamy więc i próbujemy jeszcze raz, i jeszcze raz…

Eureka! Znaleźliśmy! © visvis


Za trzecim razem uznajemy, że całą tą przereklamowaną trasę mamy w nosie i jedziemy po prostu pojeździć po czeskich górach. Po fajnym szutrowym podjeździe trafiamy na jeszcze fajniejszy szutrowy zjazd, który doprowadza nas prawie do samego czeskiego Nowego Miasta. I jakież jest nasze zdziwienie, kiedy nagle okazuje się, że trafiamy na oznaczenia Singltreka.

Na Singlu © visvis


Radość miesza się z zaskoczeniem jak to możliwe, ale nie roztrząsamy tego za długo, tylko trzymamy się już niebieskich oznaczeń. I tutaj dopiero zaczyna się prawdziwa frajda. Początkowo łagodna trasa zaczyna być coraz bardziej kręta, momentami bardzo, baaardzo szybka i do tego jeszcze te przejazdy pomiędzy drzewami, gdzie ledwo mieści się kierownica. Po pierwszej takiej sekcji niesmak poszukiwania i startu i zgubienia oznaczeń znika w jednej chwili!

Kolejna sekcja jest jeszcze lepsza od poprzedniej – tutaj już wyprofilowane zakręty, muldy na drodze i uskoki powodują, że pomimo pięknych widoków nawet nie chcesz zatrzymywać się i tracić czasu na robienie zdjęć. Po prostu coś genialnego! Góra, dół, góra, dół, lewo, prawo! Prawdziwy KOSMOS i MEGA POZYTYW.

Framgemnt Singla © visvis


Kiedy docieramy do miejsca, gdzie zaparkowaliśmy samochód już kompletnie nie pamiętamy złych wrażeń z początku naszej wycieczki i jednego jesteśmy pewni – Czesi odwalili kawał dobrej roboty! Mam nadzieję, że władze Świeradowa dotrzymają obietnicy i wybudują część tej trasy po polskiej stronie, a wtedy Izery staną się miejscem, które każdy miłośnik jazdy na rowerze górskim obowiązkowo będzie musiał odwiedzić!

Radość z jazdy © visvis

Lany Poniedziałek na Skrzycznym

Poniedziałek, 5 kwietnia 2010 | dodano:27.04.2010 | linkuj | komentarze(0)
Kategoria Góry bliższe i dalsze
d a n e w y j a z d u
17.00 km
8.00 km teren
01:10 h
14.57 km/h
63.00 vmax
*C
HR max(%)
HR avg(%)
m kcal
Historia poniedziałkowego wypadu zaczyna się już w sobotę. Dzień przed świętami, w domu wszystko już gotowe, nikt krzywo nie patrzy, że jeszcze czegoś się nie zrobiło, więc zdecydowanie idziemy na rower. Miał być Remik i Polly, która jednak się nie wyrobiła, więc wspólne wojaże przekładamy na Lany Poniedziałek.

Po prześlicznej niedzieli, Lany Poniedziałek rzeczywiście okazał się lany. Co prawda chwilę po moim przebudzeniu za oknem przebłyskiwało gdzieś Słońce, ale chwilę później całe niebo zaszło chmurami i zaczęło lać... Wielka konsternacja - ej, Panie Deszczu, mieliśmy inne plany!

No ale jeśli deszcze nie chce sobie pójść, więc trzeba jechać gdzieś, gdzie go albo nie będzie, albo nie będzie tak bardzo dokuczliwy. W głowie pojawia się szatański plan, niezbędne informacje sprawdzam w necie i wysyłam SMSa do Polly "Boimy się deszczu czy deszcz boi się nas?". Za chwilę odpowiedź, której sens był taki, że jednak deszcz boi się nas :)

we mgle... © visvis


Jakąś godzinę temu byłem u Polly z rowerami i wyruszyliśmy w drogę. Polly cały czas nie wiedziała dokąd jedziemy. Wiedziała tylko, że miała ze sobą wziąć kask, ciuchy do ubłocenia i jakieś suche na przebranie. Dopiero kiedy wyjechaliśmy na trasę i minęliśmy tablicę informującą o tym, że do Bielska zostało nam ok. 50 km Polly zapytała
- Elvis, my chyba nie jedziemy w góry, prawda?
- Nie Polly, w góry nie, tylko na Skrzyczne :)

I tutaj pojawiły się wielki oczy, uśmiech na twarzy i stwierdzenie - ale przecież ja nigdy nie jeździłam na rowerze po górach! Tak więc kiedyś musiał być ten pierwszy raz.

Podróż minęła całkiem szybko. Kiedy dojechaliśmy na miejsce nawet deszcz, który towarzyszył nam całą drogę przestał padać i ustąpił miejsca kapuśniaczkowi. Wysiedliśmy auta, zdjęliśmy rowery z bagażnika, i ku zdziwieniu ludzi właśnie zjeżdżających ze Skrzycznego udaliśmy się w stronę kasy biletowej. Pani w okienku zmierzyła nas wzrokiem od stóp do głów i zapytała tylko czy jedziemy na samą górę. My bez wahania odparliśmy, że tak i po kilku chwilach siadaliśmy już w krzesełkach.

Po kilkuset metrach wjeżdżania do góry pojawiła się mgła, która z każdą chwilą gęstniała coraz bardziej. Potem zauważyliśmy jeszcze odrobinkę zalegającego gdzieś śniegu i pojechaliśmy jeszcze głębiej w mleczną mgłę. Nagle, pośród wszechobecnej bieli, na horyzoncie, naszym oczom zaczęła majaczyć stacja kolejki. I tutaj pierwsze zdziwienie i chwila zwątpienia... Tutaj leżą jeszcze tony śniegu!!!

Na szczycie - "Skrzyczne Winter Expedition" © visvis


Zeskoczyliśmy z krzesełek, jakiś autochton zadał Polly pytanie "Czy jest Pani pewna, że mu Pani ufa?", a my ruszyliśmy dalej. Z oddali docierał jeszcze do nas głos autochtona "Uważajcie tylko na powalone drzewa!".

Po krótkiej chwili znów czekaliśmy na krzesełka, które miały nas zawieść już na sam szczyt. Ruszyliśmy i nagle kolejne zaskoczenie dnia dzisiejszego. To, że jest mokro już wiedzieliśmy, to że leży śnieg też już zdążyło do nas dotrzeć, o mgle już nawet nie wspominam, ale to, że z nieba zaczął padać śnieg było już drobną przesadą...

eeeee... biało © visvis


Kiedy dotarliśmy na szczyt znów chwila zawahania, ale przecież będąc już tutaj nie możemy zawrócić. Szybkie pamiątkowe zdjęcie, robimy też zdjęcie mapy, która nie wiadomo kiedy może się przydać no i ruszamy w drogę. Nasz cel to zjazd w stronę Salmopolu, a potem asfaltem znów do Szczyrku.

Tą okolicę i ten szlak znam niemal na pamięć. Bywałem tutaj wiele razy zarówno z rowerem jak i na piechotkę, ale to co zobaczyłem dzisiaj, albo raczej czego nie widziałem zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Momentami wydawało mi się, że razem z Polly jesteśmy jedynymi kolorowymi postaciami jakiejś kreskówki, w której rysownik narysował tylko nas, a resztę tła zostawił sobie na później. Jedyny co przychodziło mi wtedy na myśl, aby opisać miejsce, gdzie się znajdowaliśmy i widoczność to cytat z Madagaskarskich pingwinów "eeee... biało!"

Pada śnieg, pada śnieg a humor i tak dopisuje © visvis


A sama jazda? Zdecydowanie wolniej niż zwykle w tym miejscu, zdecydowanie bardziej technicznie niż zwykle, ale też zdecydowanie ciekawiej. Śnieg leciał z prawej strony, z lewej strony, od przodu i od tyłu. Był po prostu wszędzie! No i do tego jeszcze jazdę utrudniała zrywka drzew prowadzona w tych okolicach.

Kiedy udaje nam się dotrzeć do Malinowskiej Skały robimy małą przerwę na czekoladę i banana, a potem zaczynamy najlepszą część wycieczki, czyli zjazd! Im byliśmy niżej tym mgła robiła się coraz rzadsza, poprawiała się widoczność, ale tak samo jak mgła coraz rzadsze robiło się też podłoże... Niektóre odcinki pokonywaliśmy rwącymi potokami błotnistej brei, które płynęły w koleinach wyjeżdżonych przez quady i terenówki.

Kiedy docieramy do Salmopolu jesteśmy cali ubłocenie i cali mokrzy. Niestety wszystko jest pozamykane i nadzieja jakikolwiek ciepły napój legła w gruzach. Nie pozostaje nic innego jak tylko zjechać asfaltem do Samochodu, przebrać się i dopiero gdzieś na dole poszukać miejsca, gdzie można coś zjeść i czegoś się napić.

ku białej otchłani © visvis


Wjeżdżając do samego Szczyrku czułem się jak gdybym zdobywał to miasto niczym mityczny bohater. Cały mokry, cały w błocie, ale pełen satysfakcji i zadowolenia z tego, że nam się udało w tych warunkach, które zastaliśmy na miejscu :) w końcu kto mógł się spodziewać, że na początku kwietnia na Skrzycznym będzie leżał jeszcze śnieg... :D